wtorek, 5 kwietnia 2011

Zachód

Słońce toczyło się po dachu. Spokojnie. Bez pośpiechu. Lada chwila zanurzy się pod powierzchnią linii horyzontu. Nikt nie będzie za nim gonił. Podda się nawet kot, który czai się za kominem. Zresztą, nie ma co ukrywać, polujący w równie zawrotnym tempie, co jego ruch po nieboskłonie.

Mruczy zapewne zamyślony. Ciekawe co takiego przemyka pod jego powiekami, kiedy zasypia. Czy będzie miał przed sobą obraz, który z takim spokojem teraz podziwia? Nie nam to osądzać. Uzurpatorom wszelkiej wiedzy. Tyranom prawdy. Nie nam sądzić, czy będzie śnił równie kolorowo, co my. A nawet jeśli nie, to czy brak postrzegania barw na nasze podobieństwo pozbawi go odczuć wywołanych tym zjawiskiem?

Powiesz, że kwestia uczuć: "a i owszem", ale "to uczucia wyższego rzędu". Pewnie. Zgodzę się oczywiście po chwili markotnego pomrukiwania. Pamiętam, że to racjonalność i rozumienie im współtowarzyszy, czego  my tak zawistnie odmawiamy innym gatunkom.

On przeciąga się. Pręży. Siada i ponownie mrużąc oczy odwraca się w kierunku zachodzącego słońca. Nie obeszły go zbytnio moje rozbijające się z łoskotem myśli. Albo nie myśli, albo myśli sobie zupełnie coś innego. Może po prostu, zwyczajnie przygląda się słońcu, które w poruszeniu cząsteczek powietrza i chmur powoduje szereg zmian postrzegany przez nasze oko jako cudowna gra kolorów.

Jeszcze potrafię tak spojrzeć na świat. Nie będę ukrywał jednak, że co raz rzadziej. Jestem człowiekiem dwudziestego pierwszego wieku. Mój zachwyt budzić powinny naukowe definicje i racjonalne podłoże wszelkich towarzyszących mi w życiu zjawisk. Kometa przemykająca po nocnym niebie z warkoczem gazów. Załamane promienie światła wizualizujące tęczę. Błysk rozszczepionego atomu. Fale radiowe. Roentgen. Kwanty!

Cuda. Cudeńka. Wszystkie odkryte i zrozumiałe. Pozbawione tajemnic. Nagie. Nie zadziwiające. Nie. Niewolne. Nasze. Wchłonięte przez poznanie i zrozumienie. Realne. Pozbawione czaru tajemniczości. Prymitywne.

Za kominem ruch. Kot uniósł przednią lewą łapkę i zaczął ją lizać. Ciekawe, czy myśli o tym, co będzie robił za pół godziny. A co za tydzień. Zdaje się być taki beztroski i bezmyślny. Po prostu ogląda.  Cudowna, niewinna czynność tak dalece abstrakcyjna miłośnikowi sztuki współczesnej. Chyba coś na dole zwróciło jego uwagę. Pojawiła się kotka.

Jest już połowa marca dwudziestego pierwszego wieku. Zupełnie o tym zapomniałem. Czas na kocią miłość. Tak ludzką w swojej sezonowości. Instynktowną. Przesyconą hormonami i innymi chemicznymi związkami przepełniającymi podwórza, ogrody, ulice, centra handlowe i środki lokomocji. Kocie ruchy. Mruki. Miauczenia. Parzenie. Kawa. Herbata. Lodzik. Luzik.

Przedwczorajszy deszcz albo utopił romantyków, albo zepchnął na mielizny kolorowych galerii handlowych. Ci, którzy jakimś cudem przetrwali potop komercji i popkultury, tych dwóch sił oszałamiających poczciwego polaczynę fleszami "pop", "star", "pssssst" karnawału demokratycznej fiesty, ci ruszyli w stronę zachodzącego słońca. Odeszli nie jak westernowi bohaterowie lecz uciekinierzy naznaczeni piętnem nieudaczników i zdrajców przez tych, którzy pozostali. Polityków. Krewnych. Znajomych. Przetoczyli się po horyzoncie historii zanurzając się pod jej powierzchnię.

Nie pytam kota, czy po zmierzchu dobrze widzi. Ma księżyc i wzrok. My gwiazdy i smak. Dla nas też nastaje noc. Gdy romantyzm goni za uciekającym słońcem, a drogę wyznaczają nam dzisiejsze gwiazdy pomyślmy sobie, że ziemia jest przecież okrągła. Każdy zachód jest dla kogoś wschodem. Romantyczne wizje zaraz powrócą. Zmienione drogą i doświadczeniem ale wciąż romantyczne.

Wdrapiemy się wtedy razem na dach podziwiać kolejny zachód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz